Yaro
Dołączył: 14 Maj 2008
Posty: 313
Przeczytał: 0 tematów
Skąd: wrocław/bielsko
|
Wysłany: Czw 19:58, 26 Maj 2011 Temat postu: Goleszów 22.05 |
|
Goleszów 22.05
Będę snajperem. Taki kurde ambitny plan się zrodził w mojej główce, bo snajperka, nówka, funkiel nie śmigana jest a teren miał być zielony. Choć nie znany. To może lepiej, zawsze to jakaś atrakcja. Z drugiej strony czym bardziej nieznany teren, tym większe prawdopodobieństwo pójścia nie tam gdzie trzeba. A jak jeszcze teren duży będzie, to już w ogóle się można zgubić. Taki lajf. I niby prawie rodzinne strony, to choć słyszałem o Goleszowie, to być w okolicy nie byłem, bo też żadnego powodu do tego by tam być nie miałem. Jedyne, co mogłem podejrzewać, cokolwiek słusznie, to obecność lasu i jakiś wzniesień. I tak też miało być.
Ale ty się Stevo usmiechnij… na pewno kogoś ustrzelicie…
Regulacja repliki..
Tak czy siak. Miałem snajperzyć. Tak po raz pierwszy. To że kiedyś miało się SPR-a czy nawet ma się EBR-a, to jeszcze nie to samo co czterotakt. Dopiero co kupiony m700 tylko przestrzelany przez okno. Ale to niczego jeszcze nie mówiło za bardzo o replice. Jedynie to, że celowanie przez lunetę nie ma się nijak do lotu kulki. Po prostu luneta swoje a kulka z lufy swoje. Pewnie się to jakoś da wyregulować, ale na razie czasu nie było. Mniej więcej obszar lunety gdzie kulka śmigała miałem wyczajony, więc jakoś dawało rady. Las, lasem, ale seriami toto nie wali, więc poza klamkami (skromnie dwie tylko) warto byłby mieć coś co seriami sieje do wroga. Więc ni mieniej ni więcej mp5 musiało być. Wolałbym p90, ale z jednym magiem i bez baterii, to trochę nie bardzo, wiec będzie empepiątką i już…
Abdul, wrogi snajper…
Stoją na zbiórce… wraże siły ciemności…
Lepiej nosic niż się prosić…
Rankiem z jogim ruszyliśmy w drogę. Jeszcze przed 8. W Wapienicy spotkaliśmy się z innymi uczestnikami i konwojem śmigaliśmy na miejsce przeznaczenia. Na miejscu się okazało z kim jestem w TF-ie a wyszło, że z BOS-em. Z tą ekipą, to już trochę się razem strzelaliśmy i to zawsze była dobra zabawa W szczególności, że z większością niedawno razem walczyliśmy na Borne. Więc jest szansa że i teraz będzie dobrze. A nawet jakby nie, to z dobrymi znajomymi nawet nudzić się jest weselej.
Hmmm… którą to się stroną czyta?
Ruszyliśmy w las…
Teraz czekamy na rozkaz wyjścia. I czekamy. I czkamy. Trochę to trwało. Jak dla mnie to było opóźnienie i to cokolwiek spore chyba, że organizator chciał nas wziąć na znużenie i zniechęcenie. Ale ze twardymi sztukami miał do czynienia więc podstęp nie zadziałał. W końcu dostajemy rozkazy i możemy iść. Mamy spotkać się z jakimiś rozbitkami z helikoptera co to go złe rozwaliły. Jesteśmy drużyną ratunkową. W dodatku mamy ich amunicję, co im nie pozwoli się za bardzo odgryzać się ogniem w razie wykrycia a dla nas to dodatkowy plecak. Ochotnik do plecaka został wylosowany czy też zgłoszony bo własnego nie posiadał.
Krzaki i krzaki… I trochę dalej też krzaki… no I drzewa…
Jakiś postój
Stevo – dowódca naszego TF-u wybrał inną drogę na miejsce katastrofy. Lekko na około. W sensie, tak miało być w pierwotnym planie. Ale ogólnie wyszło na około więc było nie było i tak wyszło zgodnie z planem. Ruszyliśmy w stronę skoczni – takiej narciarskiej, żeby nie było niedomówień. Niestety Małysz na niej nie skakał, więc była w stanie wskazującym na spore zużycie. A nawet tu i ówdzie poważne zmęczenie materiału czy też w paru miejscach jego brak. Nie wiem, ale nie podejrzewam kolegów złomiarzy, bo to w końcu igielit i jakieś drewno a nie metal, która w większości się ostała. Ot czas załatwił sprawę…
…powiedzieć im, że się zgubiliśmy, czy nie powiedzieć…
Tak czy siak idziem. Przez las. I w dodatku na początek pod górę. Przynajmniej wiem, że muszę zacząć biegać, bo inaczej kolejna taka impreza w podobnym ukształtowaniu przemieni mnie w stacjonarny bunkier. Oddech się może i nie wydłużył, ale zdecydowanie nabrałem szybkości we wciąganiu i wydychaniu powietrza we swe płuca. Nogi nawet przebierały choć może nie było to żwawo, ale jednak powoli się wlekłem za resztą. Dobrze, że te podchody nie trwały długo. Potem już tylko po względnie prostym się szło przez las. Biuro turystyczne „U Stevo” prowadziło nieskomplikowaną drogą przez las. W sensie ścieżką. Ale i atrakcje też były, bo co to by była za wycieczka. Kamieniołom. To lubią tygryski. Widok z góry na panoramę Beskidów – coś pięknego. Za to wejście na jego szczyt, by se tą panoramę pooglądać już nie takie zajebiste. Może jakaś kolejka by się tam zdała albo winda… Tak czy siak musieliśmy tam się znaleźć i się znaleźliśmy.
Majster w otoczeniu natury…
Jogi wbija się na kamieniołom…
I reszta chcąc niechcąc też śmiga pod górę
Jak na razie kontaktu z wrogiem nie ma. Kontaktu z rozbitkami także nie. Się gdzieś schowały skutecznie łobuzy. Po krótkiej przerwie na oglądanie widoczków idziemy dalej. Jogi prowadzi. Chyba dorabia u Stevo za przewodnika. Leziemy teraz przez jakieś krzaki i chaszcze. Na radiu się uaktywnili nasi rozbitkowie. Mają problemy. Znaleźli ich. A ICH jest więcej, zdecydowanie więcej. I podobno walczą. Więc przyśpieszamy. Pagórek za pagórkiem. W pobliżu słychać strzelanie. Tylko, nie jest to charakterystyczny dźwięk aeg-a ale raczej broń palna. W okolicy są strzelnice LOK-u i ktoś tam napieprza z kbks-ów, bo na większy kaliber to za cicho wali. Zmykamy stamtąd bo rykoszety walą ponad głowami. Niby klimat lepszy dzięki temu, ale świt kulek w pobliżu i to niekoniecznie kompozytowych nie jest tym o czym marzą tygrysy.
Na szczycie kamieniołomu
Co chwila się wyłania jakaś głowa…
Rilax na szczycie
W końcu nas zauważają rozbitkowie. Są na jakiejś górce. A my u jej podnóża na drodze. Jakieś siły ich atakują. Dzielimy się na dwa zespoły. Jeden ze Stevo idzie w górę by się połączyć z rozbitkami. Jogi, Martinez, ja, Majster, i tyson idziemy obejść npl-a i go od tyłu kęsim. Powoli, nieśpiesznie obchodzimy górkę i wchodzimy w las. Trzeba być czujny, bo choć niczego nie słyszmy, to przecież mogli się gdzieś schować robiąc na nas jakąś zasadzkę.
Poszukiwanie rozbitków część kolejna…
Obchodząc wroga…
Nagle Majster, który ma radio ustawione na częstotliwości orga, oznajmia, że skończyła się pierwsza część scenariusza. Mamy się znaleźć w jakimś punkcie, który dowódca lokalizuje jako skocznie. Więc idziemy właśnie tam.
Rilax pod skocznią…
Na miejscu w cieniu robimy sobie przerwę czekając na resztę. Nie udało się grupie Stevo spotkać z rozbitkami a nam spotkać z wrogiem. Czekamy co będzie dalej. Okazuje się, że miejsce choć jest fajne, nie jest tym gdzie mieliśmy być. Dostajemy kolejne zadanie. Będziemy czynić zasadzkę.
Zaczajony ukryty tygrys czeka na swoja ofiarę…
Zwiadowcy wroga…
I po zwiadowcach…
Zasadzka jak to zasadzka, opiera się zazwyczaj o element zaskoczenia. Jak jeszcze ukształtowanie terenu na to pozwala, można to uczynić lepiej lub gorzej. Akurat teren sprzyja. Siły wroga mają się poruszać drogą. Wraz z pojmanymi jeńcami z zestrzelonego helikoptera. Z jednej strony jest spora skarpa a nawet śmiało można powiedzieć wzniesienie. Z drugiej teren z krzaczkami oraz kolejne wzniesienie/skarpa. Mniejsza, ale jednak jest. Każdy kryje się gdzie chce. Ja wbijam na większa skarpę po lewej stronie. Mniej tam krzaków, ale jest zdecydowanie wyżej, co będzie pozwalało na teoretycznie zwiększenie zasięgu. Przede mną gdzieś jest nasz drugi snajper Junior vel Wojak albo
Wojak vel Junior. Reszta naszych sił jest na dole wąwozu i po prawej stronie drogi. I czekamy na wrogi konwój. Mamy przepuścić czoło i wybijać resztę.
I czekamy.
Wróg prze do przodu…
Mają medyka więc ich szanse rosną…
Mam średnie miejsce, bo tylko drzewko mnie chroni. Leże a w zasadzie to siedzę plecami do skarpy. Snajperka na kolanach, bo będzie użyta w końcu bojowo, po raz pierwszy. Jej debiut, było nie było. Obok leży sobie mp5, bo w końcu czasami siła ognia się przydaje. A w snajperce tylko 10 kulek. I tylko jeden magazynek, więc za dużo się nie postrzela. Obok empepiątki leży aparat. Może jakaś fotka się trafi. Na razie czekamy. A ci się nie spiszą.
Spotkanie z rozbitkami
Idą!!! Pada na radiu. No jak idą, to idą. W końcu i słychać ich i powoli się wyłaniają zza zakrętu i krzaków. Ale są rozciągnięci. Dwóch pierwszych idzie sobie jak na niedzielnej majówce. Co poniekąd jest i prawdą. Są już pode mną i powinni mnie zobaczyć. Bo nic mnie w zasadzie nie zasłania. I choć patrzą, to nie widzą, co tylko potwierdza pewien fakt, że nie ważne jakie kamo się ma, jak długo się człowiek nie porusza szanse na wykrycie przez niedzielnych komandosów ersoftowych są bliskie zeru. Nawet nie planuję do nich strzelać. Czekam na resztą.
Chwila zadumy przed walką
I ryknęły aegi! No może tak cicho, ale jazgot się zaczął niezły. Przez kilkanaście sekund. Dwójka czołowa pagibła od razu. Ktoś jeszcze dostał. Reszta w krzaki i na glebę hyc i się odgryza ogniem w naszą stronę. Ja sobie jestem cicho. Bo mało ludzi widzę. W końcu jest cel. Namierzam. Tak mniej więcej, bo cholera wie jak będzie mi toto strzelać. Naciskam spust. I nic… Przeładowanie i strzał! Dalej nic. Co jest kurwa. Przecież tuż przed jeszcze strzelała. Może gaz zszedł. Wyciągam maga. Szybko gaz. Załadować, przeładować… Celowanie. Strzał! nic!. Fuck! Dobrze jest odbezpieczyć czasami fuzję co by strzelała. Ciekawie umiejscowiony bezpiecznik się ustawiał na safe po przeładowaniu. A wszystko przez rękawiczkę. Ona zahaczała przy odryglowaniu zamka o bezpiecznik. Wcześniej jak się testowało, to bez i zawsze działało. Ot, brak praktyki. Teraz już kontrola i spokój. Wszystko na miejscu. A dookoła się naparzają na auto. Celowanie. Strzał! Poszło
Wróg też bywał trafiany
Dostałem! No ten tekst to cieszy. Co prawda celowałem w kolegę obok ale co będę wybrzydzał. Teraz to już na szybkości. Przeładowanie, celowanie (bardziej na wyczucie) i strzał. Przeładowanie, strzał! Przeładowanie, strzał! Jest radość, choć więcej trafień nie stwierdzam. Koniec maga. Kurde. Szybko to idzie. Załadowanie maga kulkami, to nie jest takie sruuu i już. Niestety. Kulka po kulce. I to jeszcze trzeba wpierw zdjąć rękawiczki. Gotowe! Mag w replikę i jestem gotów. Rękawiczki do torby zrzutowej, by nie przeszkadzały.
I wciąż nadchodzą nowi… chyba się klonują
Ktoś od nas dostaje i wzywa medyka. Znowu kogoś trafili. Intensywność strzelania spada, ale nie ucicha do końca. Zmieniam miejsce. Powoli do przodu. Kolejne drzewko. Jestem pod Juniorem/Wojakiem. Widzę kilku wrogów po drugiej stronie wąwozu za drogą w krzakach. Celowanie. Strzał! przeładowanie, celowanie, strzał. Znowu koniec maga. Chwytam za mp5. I serią w krzaki gdzie się schowali. Dwóch żywych i jeden ranny. Leci seria, potem druga. Kulki dochodzą, ale nikt nie zgłasza że dostał. No chyba, że szeptem… Zmiana maga. Kilka serii i dalej nic. Ale teraz jeszcze ostrzeliwuję inne cele, bo się ich nagle więcej namnożyło. Ktoś lokalizuje po odgłosie mojego aega moją pozycję. Gdyby tam jeszcze jakieś zasłony były, to może by i można powalczyć a tak już druga albo trzecia seria mnie trafia. W końcu osłaniało mnie drzewko grubości mojej nogi.
Krwawe ślady świadczące o zażartych walkach
Powoli i konsekwentnie wróg wybija nasz oddział. Jak już padła Danuta, nasz medyk, to znaczy, że nie ma szans na przeżycie. Można tylko iść gdzieś, gdzie mamy się odrodzić. Na szczęście, więźniowie, w trakcie naszego ataku uciekli, bo nikt ich nie raczył pilnować. Nasz oddział łączy się wreszcie z nimi. Dostają w końcu plecak ze swoją amunicją. Czas na kolejne zadanie. Mamy obronić miejsce lądowania helikoptera ratunkowego.
Idą kolejni i kolejni
Idziemy z jogim na pobliskie wzniesienie, by mieć szersza perspektywę na teren walki. Perspektywa jest nawet, i z góry, ale wszędzie zarośla, drzewa i krzaki więc jakiegoś wielkiego szału nie ma. Czekamy na atak. Nie wiadomo z której strony nadejdą.
Strzały! Trochę z innej strony niż się spodziewaliśmy. Ale czekamy. Pod nami jest Junior/Wojak ze snajperką. I tez czeka. Schodzimy z jednego wzniesienia. Dostrzegam skradającego się wroga. Za jakieś drzewko. Celuję. Strzelam. Niestety. Poprawiam, i jeszcze raz. Dostał. Woła medyka. Zbliżają się kolejni. Idą prosto na jogiego. SAW rusza do boju. Seria za serią. Ja mam kolejnego. Strzał. Koniec maga. Gleba i ładowanie. I znowu. Celowanie, strzał, przeładowanie, celowanie, strzał. Jogi dostaje. Widzę wroga. Jest jakieś może 20 m, to nie będę go z ponad 500fps strzelał, jak jeszcze toto strzela mniej więcej a raczej mniej w miejsca gdzie ja celuję albo chcę. Biorę w łapy peema i seria. Kolejna i kolejna. Zmiana maga i długa seria, bo nie wierzę, że mogę nie trafić na 20 metrów po torze lotu kulek. Wcześniej trafiam jeszcze jednego z boku. Ale pierwotny cel nie raczy dostać. Albo kulki musze zmienić, albo aega, albo może lufę. I w końcu po którejś serii dostaję.
Z góry widok jest lepszy…
Jakis odział wroga…
Mój zabójca nie długo się cieszył trafieniem. Bo zaraz dostał nieźle w łapkę od snajpera. A było się wcześniej przyznawać, toby teraz nie bolało. Znowu jestem martwy w sensie ranny, ale na medyka nie liczę, bo daleko jest i nie wiadomo czy żywy. Za to Junior co strzał, to zdejmuje kogoś. Ale snajper, to singiel i w końcu i jego namierzają i likwidują. Idziemy na łączkę… Tam jeszcze walczą. Dwóch naszych jeszcze walczy. A czas się kończy. W kocu i oni schodzą z pola walki. Kończy się też scenariusz i impreza. Wracamy na parking.
Na araba czy nie na araba
PODSUMOWANIE
Impreza fajna. W ciekawym terenie. Dla mnie zdecydowanie nieznanym, bo w tym miejscu jeszcze nie byłem. Uroku, poniekąd dostarczały świstające pociski ze strzelnicy. Ale to tylko poniekąd. Bo wystarczyłoby, by ktoś wlazł w zasięg a to było praktycznie do zrobienia i mógłby być problem. Tamtejsza strzelnica chyba nie spełnia wszelkich wymagań związanych z bezpieczeństwem albo ludzie tam strzelający to jakieś amatory, bo za dużo tego latało pomiędzy drzewami.
Pstryk… I mamy Cię medyku Danuto na respie
Scenariusz oparty o etapy jest całkiem fajny i stosowany tu i ówdzie choć nie za często. Opcja prawie milsima czy też semi milsima mi pasowała. Dobrze, że postrzelałem sobie. I to i ze snajpy i aega, więc warto było nosić.
Opcję przyznawania się lub nie mam akurat w dupie. Bo to, co chciałem sobie zrealizować czyli postrzelać z m700 wykonałem i jak dla mnie jest dobrze. Bawiłem się dobrze. W dobrej ekipie i jestem zadowolony. Fajnie być sobie tylko zwykłym szarym szaraczkiem i tylko strzelać i chodzić. Chodzić i strzelać. Albo tylko chodzić.
Ostatni walczący z naszych schodzą z pola walki
Jedyny minus jaki mi się rzucił to opóźnienie. I to dla mnie nie jakieś tam 10-15 min, ale sporo więcej. Tak nie powinno być. Choć jestem przyzwyczajony, że standardem jest nawet i pół godziny, ale to już przy imprezach 100-200 osób. Przy mniejszej ilości, to jakoś nie bardzo. Dobrze tylko, że byliśmy w cieniu a nie na jakiejś plaży.
I to by było w zasadzie na tyle.
Zdjęcia:
[link widoczny dla zalogowanych]
|
|